Dnia 17.12.2010, czyli tydzień temu, zawitały u mnie w domu dwa małe 5-6 miesięczne kociaki. I to całkiem przypadkiem... Wracałam z pracy ok. godziny 19 i przed wioską zauważyłam siedzącego na jezdni skulonego małego kotka. Nie był to widok jakiś szokujący, bo wszędobylskie koty często wyłażą poza granice wiochy. Wróciłam do domu i po rozmowie z mamą okazało się, że ten kociak siedział tam już co najmniej 5h temu... W dokładnie tym samym miejscu... Więc to już nie jest normalne i na pewno nie wyszedł za wioskę na spacer... Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie przymarzł czasem... No to czas na akcję ratunkową! Ubraliśmy się z bratem, wzięliśmy latarkę i go go go. Zbliżyliśmy się do kociaka, zauważył nas, zaczął przeraźliwie płacząco miauczeć i biec w naszą stronę. Brat wziął go na ręce, a ja po drugiej stronie drogi znalazłam jeszcze jednego kotka... Grzał się siedząc w jakimś wielkim gównie... Dzielnie go wyciągnęłam i dzielnie zawinęłam we własny szalik, który nadaje się do wygotowania... Nie wiem, kto je wyrzucił na śmierć głodową i zamarznięcie, ale to ewidentnie jakiś DEBIL był... Tak czy siak, Mikołaj podrzucił mi dwa małe, biedne, przemarznięte, wychudzone i śmierdzące kociaki. I to najwspanialszy prezent świąteczny, jakiego mogłam się tylko spodziewać :) Kotki uratowane, dobry uczynek zaliczony! Byłam grzeczna, teraz czekam na resztę prezentów :D
|
Koty są jak chipsy. Nigdy nie kończy się na jednym.
Archiwum
października 2012
Kategorie |